Autorka: Carissa
Orlando
Tytuł: We
wrześniu ściany krwawią
Tłumaczenie: Ewa Ziębińska
Data premiery: 24.09.2025
Wydawnictwo: Akurat
Liczba stron: 352
Gatunek: powieść
grozy / thriller psychologiczny
“We wrześniu ściany krwawią” to debiut Carissy
Orlando z roku 2023, a zarazem na ten moment jej jedyna wydana powieść. Książka
szybko podbiła serca czytelników, zdobyła sporo nominacji na najlepszy debiut i
najlepszą powieść grozy na zagranicznych portalach czytelniczych (typu
Goodreads). Po jej lekturze wcale mnie to nie widzi - autorka doskonale
połączyła swoją miłość do horrorów z solidną psychologią, czyli zawodem
wyuczonym (ma doktorat z psychologii klinicznej i społecznej) i praktykowanym
(pracuje nad poprawą dostępności opieki psychiatrycznej dla dzieci i ich
rodzin). Jeszcze przez rozpoczęciem pracy zawodowej przeszła kurs kreatywnego
pisania, a nakłoniona przez przyjaciół z Uniwersytetu Karoliny Południowej
zdecydowała się stworzyć powieść, która ma szansę zostać wydana. To “We
wrześniu ściany krwawią”.
Właśnie mija czwarty rok od kiedy Margaret i
Hal wprowadzili się do ich wymarzonego domu. Duży, stary, wiktoriański, z
wieżyczką, drewnianymi parkietami i wanną na lwich łapkach, położony z dala od
wszystkiego - może nie był w stanie idealnym, ale dla nich, a szczególnie dla
Margaret uosabiał wszystko to, o czym od zawsze marzyła. Te pragnienie było tak
wielkie, że Margaret nie przyjęła się specjalnie, gdy dom okazał się nawiedzony.
Bo cóż z tego, że czasem spotka jakiego ducha, czasem musi dziwnym stworom
zejść z drogi? Wszystko ma swoje plusy, a Margaret wcale nie narzeka na
gosposię, która nieustannie i za darmo dba o nią i ich dom. Hal jednak nie dał
rady dostosować się do otoczenia tak dobrze, jak jego żona. Przez czwartym
wrześniem, czyli miesiącem, kiedy duchy faktycznie zaczynają robić to, z czego
ogólnie są znane, znika. Co gorsza, nie odbiera telefonów od córki, co sprawia,
że dziewczyna zapowiada przyjazd. A to wzbudza w Margaret popłoch. Bo przecież
właśnie jest wrzesień, a Katherine nigdy w tym domu nie była… Duchy, nocne
krzyki i krew ściekająca po ścianach to jednak może być dla niej na pierwszy
raz za dużo…
“Było w tym coś naprawdę niepokojącego: rano otwierasz oczy i pierwsze, co widzisz, to smuga gęstej czerwieni, ściekającej po twojej ładnej tapecie prosto na twoją głowę. To naprawdę ustawiało nastrój na resztę dnia. Potem wychodzisz na korytarz, a tam jeszcze więcej krwi sączy się ze szczelin w tapetach i powoli jak miód spływa na podłogę. Trudno się na to patrzyło przed śniadaniem.”
Książka rozpisana jest na prolog i dwadzieścia
sześć rozdziałów. Rozdziały są różnej długości - niektóre to dosłownie dwie
strony, inne kilkanaście. Dłuższe najczęściej dzielone są na krótsze fragmenty,
które są dobrze widocznie - poza odstępem w tekście wyróżniają je też pierwsze
słowa pisane dużymi literami. Od razu też warto wspomnieć, że każdy rozdział
ozdobiony jest grafiką okładkowej tapety - mały akcent, a klimatyczny dodatek.
Narracja powieści prowadzona jest w pierwszej osobie czasu przeszłego przez
Margaret, a zatem, jak w thrillerze psychologicznym, czytelnik poznajemy świat
tylko jej oczami, nacechowany od razu jej emocjami, jej sposobem postrzegania
rzeczywistości. Styl powieści jest ciekawy - osadzony pomiędzy powieścią grozy
o zabarwieniu makabrycznym a czarnym humorem, wynikającym z akceptacji Margaret
tego, co wydaje się nam za bardzo makabryczne, by przejść nad tym do porządku
dziennego. A jednak ona potrafi, co powoduje co najmniej kilka parsknięć
śmiechem podczas lektury. Biorąc pod uwagę styl narracji rozłożenie historii na
dialogi i opisu jest mniej więcej równe, autorka świetnie gra obrazami znanymi
z filmów i powieści grozy ubierając je w słowa i spojrzenie bardzo nowoczesne.
Język powieści jest bardzo ekspresyjny, nieraz padają przekleństwa, a jednak są
one tu po to, by podkreślić buzujące w postaciach emocje - szok, strach,
niedowierzanie. Wszystko naprawdę dobrze się zgrywa w jedną, spójną całość i
wypada bardzo naturalnie. Ogólnie warstwa języka jest dobrze dopracowana, w
czasie lektury natknęłam się może na jedno dziwne słowo i jedno powtórzenie.
Niedaleko jej więc pod tym kątem do ideału!
“Zaśmiałam się cicho. Co za ironia: martwa kobieta - ta z rozrąbaną głową i raną, biegnącą przez pół czaszki i oko, ta, która właśnie przegoniła garstkę zakrwawionych, okaleczonych dzieci, uparcie informujących mnie o potworze w piwnicy - zapewniała mnie, że, w rzeczy samej, nie zwariowałam.”
Punktem wyjścia historii nie jest zniknięcie
Hala, a przyjazd Katherine do domu, w którym straszy. Bo w tej opowieści to dom
gra pierwsze skrzypce. To miejsce, którego Margaret za żadne skarby nie chce
opuścić. Dom, który mimo swoich niedoskonałości, jest jej miejscem na ziemi,
miejscem znajomym, dziwnym, ale przecież swojskim. Dom czasami idealny, więc
jak mogłaby opuścić go, w chwilach, gdy na moment swoją idealność traci? Co z
tego, że czasami trzeba wzywać egzorcystę i szybko odsuwać rękę przed kłami
małego potworka? Dal Margaret to błahostka, drobnostka, z którą może się
pogodzić, by móc żyć w tym domu. Ale nie będzie to błahostką dla innych. Hal
nie dał rady tego znieść, Katherine na pewno też tego nie zrobi. Margaret musi
więc zrobić wszystko, by ukryć tajemnice domu, by jej własna córka nie odkryła,
jaki dom jest naprawdę…
“Ten dom nie był idealny, ale czasem jednak był. Albo przynajmniej tak bliski ideału, jak to możliwe w tym życiu, czyli, trzeba przyznać, niezbyt bliski. Nie był straszny dzień w dzień - niewiele rzeczy takie jest - a kiedy nie był straszny, był niemal cudowny. Umiałam tutaj przeżyć i zawsze miałam poczucie, że jeśli przeżyję wystarczająco długo, jeśli będę przestrzegać zasad wystarczająco pilnie, zrobię z niego idealny dom, raz na zawsze. Musiałam tylko trochę bardziej się postarać.”
Z biegiem lektury coraz więcej się
dowiadujemy. Nie tylko o domu, bo ten przedstawiany jest nam od pierwszych
stron, ale na temat samej Margaret i relacji, jakie ma z otoczeniem. Jak
wyglądał jej związek z mężem od poznania do jego odejścia, jak czuła i czuje
się jako matka. Przyglądamy się, jak cicha zgoda, jak dostosowanie się do
zmieniającej się codzienności, wpływa na relacje, które przecież tak łatwo mogą
stać się toksyczne.
“Zaczyna się stopniowo, zmiany dokonują się niezauważalnie. Praktycznie nie widzisz różnic, a kiedy się objawiają, są tak drobne, że z łatwością je akceptujesz, odrobinkę dostosowujesz swoje życie. Każdy może dokonać takich maleńkich zmian. Potem przychodzi następna zmiana, większa, ale wciąż możesz łatwo się dostosować. Żaden problem, naprawdę. Potem jeszcze jedna zmiana, znowu się dostosowujesz, i tak dalej, i tak dalej, i zanim się obejrzysz, żyjesz życiem, które pod każdym względem powinno być ci obce, ale jest po prostu normalne. Twoje życie jest życiem kogoś obcego, ale zupełnie ci to nie przeszkadza.”
Ale i zniknięcie Hala ma swoją rolę w powieści.
To zagadka, do której odkrycia dąży Katherine, motyw, który wprowadza niewielki
wątek kryminalny. Towarzyszymy przecież dziewczynie w poszukiwaniach, próbach
odtworzenia ostatnich kroków jej ojca - to przecież w taki sposób może odkryć,
gdzie podział się teraz. I w tym wątku możemy odczuć jak silne są więzi
rodzinne - Katherine tak naprawdę wcale za swoim ojcem nie przepada, a jednak
nie zamierza spocząć, zanim nie pozna jego losu. Gdy on się tak naprawdę
podział?
“Przypuszczałam, że powinna była mnie niepokoić perspektywa spędzenia września samotnie. Ale przecież w tym domu nigdy nie byłam tak naprawdę sama, prawda?”
Akcja powieści nie toczy się tempem zawrotnym.
Fabuła bazuje raczej na dziwności zdarzeń, na kontraście pomiędzy tym, co my
uznajemy za makabrę, a co Margaret uznaje za swoją codzienność. Bo czy nie do
wszystkiego człowiek jest się w stanie przyzwyczaić? Ważne, by robić to powoli
i systematycznie…
“Człowiek się przekonuje, że wszystko, nawet rzeczy pozornie nie do zniesienia, da się do pewnego stopnia znieść. Wszystko zależy od tego, jak sobie z nimi radzisz. Od punktu widzenia, który przyjmujesz. Od tego, jak szybko się nauczysz, co robić, a czego nie, i dostosujesz swoje zachowanie.”
Autorka doskonale gra motywami znanymi z
horrorów o nawiedzonym domu, które przekształca na metaforę tego, co jest w
życiu bardzo realne. To tak naprawdę historia o tym, jak łatwo potrafimy
zaakceptować zło i jak działając w pojedynkę, w samotności, trudno jest je
wykorzenić. Bo choć tutaj zło skrywa się w piwnicy, to wcale nie trzeba go
traktować tak dosłownie. Warstwa psychologiczna, która kryje się pod warstwą
fabularną, jest bardzo dobrze dopracowana, porusza wiele trudnych, ale
równocześnie bardzo życiowych tematów.
“Osamotnienie to dziwna sprawa. Właściwie nigdy go nie zauważasz, kiedy trwa. Oczywiście masz świadomość, że nikogo przy tobie nie ma, ale pochłaniają cię drobiazgi. Przyzwyczajasz się do osamotnienia, jednak wystarczy jeden mały wstrząs, żeby uświadomić ci, że przez ostatnie kilka lat byłaś z tym wszystkim zupełnie sama.”
“We wrześniu ściany krwawią” bawiąc się
motywami znanymi w horrorów i literatury grozy daje czytelnikowi nie tylko
dobrą zabawę, którą zapewnia tutaj czarny humor i makabra traktowana jak coś
całkowicie normalnego, ale również głęboką powieść psychologiczną, w której
pytania o naturę zła, o jego pochodzenie, o oddziaływanie na innych i
przyzwalanie otoczenia na to, by zło się dokonywało, jest ujęte mądrze i
szeroko. Carissa Orlando w swoim debiucie odkrywa przed czytelnikiem to, czym
powieści grozy naprawdę są - w sposób metaforyczny opowiadają o tym, czego
naprawdę się boimy. I nie są to potwory, a emocje, niełatwe relacje i ból, jaki
czasami drugi człowiek potrafi wyrządzić. Autorka w przemyślany sposób
zaznajamia nas z mechanizmem, jak można przetrwać wszystko - ale czy na
wszystko naprawdę trzeba się zgadzać?
Moja ocena: mocne 8/10
Recenzja powstała w ramach współpracy z
Wydawnictwem Akurat.
Dostępna jest w abonamencie za dopłatą 14,99zł
(z punktami z Klubu Mola Książkowego 50% taniej)
Podoba Ci się to, co robię?
Wesprzyj mnie na patronite.pl/kryminalnatalerzu i dołącz do grona moich Patronów!
.jpg)


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz