października 09, 2019

"Ostatni żywy świadek" Hugh Aynesworth, Stephen G. Michaud - fragment


Dokładnie za tydzień, 16 października, nakładem Wydawnictwa Bez Fikcji ukażą się dwa reportaże o Tedzie Bundym. By zachęcić Was do lektury, dzięki uprzejmości wydawnictwa, mam dla Was fragment pierwszego rozdziału książki "Ostatni żywy świadek", od której należy zacząć, by w pełni zrozumieć drugą o tytule "Ted Bundy. Rozmowy z mordercą."


"Rozdział 1

Surowe, imponujące, wulkaniczne Góry Kaskadowe dzielą stan Waszyngton na dwie odrębne i odmienne strefy. Na wschód od tej wysokiej linii podziału ciągną się pofałdowane tereny rolnicze i niemal pustynne obszary, cechujące się upalnymi latami i nierzadko ostrymi zimami. Na niższych wysokościach na zachód od Gór Kaskadowych klimat jest łagodniejszy i znacznie bardziej wilgotny. Gleba bywa wysoce kwasowa, panuje tam wszechogarniająca wilgotność oraz bogactwo fauny i flory. W tych warunkach wystawione na działanie przyrody zwłoki znikają bardzo szybko.


Dominującymi barwami zachodniego Waszyngtonu są zielony, niebieski, biały i szary. Zieleń rozległych lasów iglastych i parków narodowych, błękit jezior i słonowodnych zatoczek wykrojonych eony temu przez monumentalne lodowce, biel przez okrągły rok pokrywa co wyższe górskie szczyty, natomiast niebo przez większość czasu jest przygnębiająco szare, a to z powodu często spotykanych układów atmosferycznych północnego Pacyfiku, które spadają z pluskiem na półwysep Olympic, a następnie, przesuwając się w głąb lądu ku zaporze Gór Kaskadowych, łagodnieją. Słońce lśni nad zachodnim Waszyngtonem rzadko.


Na przekór chłodowi i mgłom oraz ciemnym dniom, które zimą już około pierwszej po południu zaczynają przechodzić w zmierzch, nieustępliwi mieszkańcy stanu spędzają wiele czasu pod gołym niebem. Można odnieść wrażenie, że praktycznie każdy posiada tam łódkę, kampera, domek w górach albo nad jeziorem, ewentualnie regularnie jeździ w takie miejsca kolosalnymi RV, czyli pojazdami rekreacyjnymi (recreational vehicle). Polowania na ptaki, jelenie czy niedźwiedzie cieszą się w Waszyngtonie dużą popularnością. Podobnie wędkowanie.


Nawet miejska ludność stanu, skupiona głównie w Seattle i wokół tego miasta, gdzie największymi przedsiębiorstwami są Boeing i Microsoft, jest krzepka, w zdecydowanej większości biała i zorientowana na świat natury poza obrzeżami metropolii. Dla miejscowych zachodni Waszyngton od zawsze był boską ziemią, na wpół odizolowaną, zachowawczą, żyjącą własnym życiem strefą, do której chaos, gwar i skrajności świata zewnętrznego nie zdołały jeszcze wtargnąć. Wydaje się bardzo bezpieczny i czysty. Powiadają, że to dobre miejsce, aby założyć rodzinę.


Przed 1 lutego 1974 roku James i Joyce Healy zapewne by się pod tym podpisali. Mieszkali na wygodnym, porośniętym jodłami przedmieściu na wschód od Seattle. James pracował w firmie zajmującej się kasami fiskalnymi, Joyce była gospodynią domową. Dorobili się trojga radosnych, dobrze wpasowanych w otoczenie dzieci: nastoletniego syna Roberta oraz córek Laury i dwudziestojednoletniej Lyndy.


Lynda Healy były spełnioną piosenkarką, ekstrawertyczką i ulubienicą matki. Miała uroczy głos, duże błękitne oczy, sięgające ramion brązowe włosy oraz spokojny uśmiech świadczący o opanowaniu i pewności siebie. Była smukła i energiczna, studiowała na ostatnim roku psychologii na Uniwersytecie Waszyngtońskim i chciała zostać nauczycielką. Lubiła pracę z dziećmi.


Poprzedniej jesieni wraz z czterema koleżankami przeniosła się z akademika do zielonego, dwupiętrowego drewnianego domu w dzielnicy uniwersyteckiej Seattle. Lynda miała własny pokój z oknem, choć w piwnicy. Za cienkim przepierzeniem ze sklejki znajdował się drugi.


Pracowała jako prezenterka wiadomości narciarskich w lokalnej rozgłośni radiowej. Dla rzeszy miejscowych miłośników narciarstwa była po prostu słodką Lyndą (w eterze nie podawano nazwisk), która przyjemnym, mruczącym głosem ogłaszała, że Paradise Valley jest już otwarta, że w Crystal Mountain napadało 15 centymetrów świeżutkiego puchu, że w Alpenthal będzie można pozjeżdżać nocą.


Każdego ranka przed zajęciami Lynda wstawała i jechała do radia na rowerze. Była to krótka podróż w ciemnym choć oko wykol przedświcie zimowego Seattle. Często padało, a po dzielnicy uniwersyteckiej rzadko chodzili o tej porze jacyś ludzie. W niewielu amerykańskich miastach młoda kobieta odważyłaby się na takie ryzyko, ale Lynda Healy najwyraźniej nie uważała, że samotne przemierzanie dzielnicy, w której mieszkała od czterech lat, niesie ze sobą jakieś zagrożenie. Wydaje się, że nie wiedziała, iż na początku stycznia 1974 roku nieopodal miejsca, w którym mieszkała, ktoś zaatakował młodą kobietę.


Mary Adams (pseudonim) podobnie jak Lynda mieszkała w piwnicznej sypialni z oknem, w domu, który dzieliła z kilkoma innymi osobami. Gdy w łóżku napadł ją obcy mężczyzna, twardo spała. Wielokrotnie uderzył ją w głowę ciężkim, metalowym prętem. Brutalnie wsadził w nią wziernik, powszechnie dostępny w magazynach z materiałami medycznymi próbnik dopochwowy. To krwawe, szaleńcze „badanie” spowodowało rozległe obrażenia wewnętrzne. Mary Adams spędziła kilka miesięcy w śpiączce, ale przeżyła. Nie pamiętała ataku ani napastnika.


Wieczorem w czwartek 31 stycznia 1974 roku Lynda Healy przygotowała na kolację dla współlokatorów zapiekankę. Po posiłku poszła z jedną z dziewczyn oraz znajomym mężczyzną na kilka piw do pobliskiego studenckiego baru „U Dantego”. O 21.00 była z powrotem w domu, a o 23.00 położyła się do łóżka i jak zwykle nastawiła budzik na 5.30. Mniej więcej godzinę później dziewczyna mieszkająca w prowizorycznym pokoju obok sypialni Lyndy zeszła na dół i także położyła się spać. Ta łatwo wyrywająca się ze snu współlokatorka nie słyszała żadnych hałasów przez całą noc, dopóki rano nie rozdzwonił się budzik Lyndy – i nie milknął. Po pewnym czasie zadzwonił kierownik z radia. Gdzie Lynda? Nie przyjechała do pracy. Szybkie poszukiwania pozwoliły ustalić, że w domu jej nie ma, choć rower stał na miejscu.


Współlokatorki Lyndy od razu nabrały obaw. Gdy nie pojawiła się przez cały piątek, obawy przerodziły się w strach. Około 16.00 do domu dziewcząt zadzwoniła Joyce Healy, która wraz z resztą rodziny spodziewała się córki na kolacji.


– Nie widziałyśmy Lyndy od rana! – wypaliła do słuchawki jedna z mieszkanek domu i zalała się łzami. Joyce poczuła, jak lód skuwa jej kręgosłup. 


„Od razu wiedziałam, że stało się coś bardzo złego. Natychmiast zadzwoniłam na policję”, wspominała w rozmowie z nami.


Razem z mężem Jimem spotkała się z funkcjonariuszami w domu Lyndy. Wszystkie dziewczyny zgromadziły się w salonie i żadna nie wychodziła z niego samotnie. Policjanci zachowywali się uprzejmie, fachowo i nie ukrywali sceptycyzmu, że doszło do przestępstwa. Podobne przypadki stanowiły dla nich chleb powszedni. Swoimi pytaniami sugerowali, że w tajemniczym zaginięciu nie ma żadnej tajemnicy. Mówili, że Lynda na pewno znajdzie się u swojego chłopaka albo zadzwoni, że niedługo wróci do domu.


Ale Joyce Healy wiedziała, że to nieprawda.


Spokojnie wyjaśniła policjantom, że Lynda by tak nie postąpiła. Nie jej Lynda.


– Cóż – odparł jeden z funkcjonariuszy – właśnie te, po których człowiek się nie spodziewa, tak robią.


Policja sprawdziła pokój Lyndy. Na jej poduszce i prześcieradle znaleziono małe plamy krwi. Należały do grupy A+, grupy Lyndy, podobnie jak z kolejnej zakrzepłej plamki odkrytej na jej koszuli nocnej, którą ktoś starannie powiesił w szafie. Oficjalny wniosek: Lynda Healy doznała nocnego krwawienia z nosa i udała się gdzieś, żeby je zatamować. Ktoś powinien sprawdzić okoliczne szpitale.


Z pokoju zniknął jej czerwony plecak oraz część ubrań, co sugerowało, że opuściła dom dobrowolnie. Jednak brakowało też kołdry i ozdobnej czerwonej jedwabnej poszewki na poduszkę. Co więcej, łóżko zostało bardzo starannie, po szpitalnemu zaścielone, co wymagało odsunięcia, a następnie ponownego przysunięcia łóżka do ściany. Policja mogłaby się zastanawiać, dlaczego młoda kobieta, która w ogóle rzadko ścieliła łóżko, zadała sobie tyle trudu przy krwawiącym nosie? Po co usunęła kołdrę? Dlaczego zabrała poszewkę?


Teoria, która później zostanie uznana za najbardziej prawdopodobną, z początku brzmiała niedorzecznie. No bo jak ktoś mógł w środku nocy wejść do domu, zakraść się na dół, obezwładnić Lyndę, owinąć ją w kołdrę, po czym wynieść jej mierzące 170 centymetrów i ważące 52 kilogramy ciało z powrotem po schodach na zewnątrz, tak że nikt tego nie usłyszał? Podejrzany musiałby też starannie pościelić łóżko, odwiesić koszulę nocną, wybrać jej strój na zmianę i zabrać plecak.


Policja odrzuciła tę naciąganą możliwość i nie zebrała w pokoju Lyndy odcisków palców ani dowodów w postaci włosów czy włókien. Nie sprawdziła nawet plamy nasienia odnalezionej na prześcieradle.


Przez kilka kolejnych miesięcy policja z Seattle nie dowie się niczego nowego. Nawet gdy zrozumie, że nie chodziło o żadne nocne krwawienie z nosa i że Lyndę Healy naprawdę ktoś porwał, będzie musiało minąć jeszcze kilka miesięcy, zanim policja pomyśli o porównaniu zniknięcia Healy z napaścią na Mary Adams. Z całą pewnością było za wcześnie na wysuwanie hipotezy, że po dzielnicy uniwersyteckiej grasuje nocami morderca, który być może ma jakieś doświadczenie szpitalne (charakterystyczny sposób zaścielenia łóżka), dostęp do materiałów medycznych (wziernik) i poluje na ofiary.


„Seattle Times” i „Seattle Post-Intelligencer” opublikowały kilka artykułów o zniknięciu Lyndy Healy, ale gdy policyjne dochodzenie utknęło w ślepym zaułku, gazety przestały opisywać sprawę.



Wtedy, 29 marca, niemal dwa miesiące po zaginięciu Healy, czytelnicy „Timesa” ujrzeli nagłówek: „W poszukiwaniu rozwiązania zaginięcia studentki”. Autor artykułu pisał, że 12 marca z kampusu Uniwersytetu Stanowego Evergreen w stolicy stanu Olympii, niecałe 100 kilometrów na południe od Seattle, zaginęła dziewiętnastoletnia Donna Gail Manson. Po raz ostatni widziano ją około 19.00, gdy wychodziła z akademika na odbywający się na kampusie koncert jazzowy."


Zapowiada się rzetelnie i ciekawie, prawda? Książki na zagranicznych portalach mają wysokie noty, więc liczę na kawał dobrej dziennikarskiej roboty. Na ich podstawie powstał też serial dokumentalny na Netlixie - ja jeszcze go nie oglądałam, ale myślę, że po lekturze tych dwóch książek na pewno go nadrobię.
To co, zainteresowani?



Książki można już zamówić przedpremierowo na stronie empik:






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz